Translate

niedziela, 16 lutego 2014

Podsumowanie dwóch tygodni.

Jakby chcieć wyliczać - za mną dwa tygodnie zajęć (chociaż nadal czekam na moje ostatnie przedmioty), do tego mój wcześniejszy miesiąc pobytu tutaj, ot, nie wiadomo, kiedy zleciało. Spróbuję jednak uporządkować kolejny wpis bez zdjęć wprowadzając trochę porządku chronologicznego.
Być może nie było to na początku, ale odbiło się tak szerokim echem, że od tego zacznę. Moment, kiedy trzeba było szybko zmieniać Learning Agreement i kombinować z przedmiotami. Tego nie można, bo koliduje, więc wybieranie. Tego też nie. O, to mogę. Koniec końców najwięcej zajęć mam w niedzielę (!). Szczęśliwie jest to rekompensowane przez dzień wolnego w tygodniu.
Przedmioty? Większość na razie ciekawa, ale poczekajmy na środek semestru. Nie liczę tutaj Fizjologii i Inżynierii. Do fizjologii szczęścia nie mam i wychodzi na to, że mieć nie będę. Do tego elektronika i projekt do przygotowania na koniec semestru... O, zgrozo! Znowu człowiek miał nadzieję, że będzie to przydatny przedmiot...
Przedmiot, który w co drugi czwartek miał wyssać ze mnie całe siły, Analiza Materiałów Polimerowych, miło zaskoczyła. Na początku prowadzący stwierdził, że on sam nie wiem, dlaczego dali nam na to aż 9 godzin dziennie, bo to za dużo. Będziemy kończyć wcześniej. Później stwierdził, że godzina 8:00 jest nieludzka i nikt nie jest w stanie przyjść (chociaż zjawiła się cała grupa, ale cóż tam) i przesuwamy zajęcia na 9:00. Mam tylko nadzieję, że przedmiot mnie nie zawiedzie, bo w stosunku do niego mam największe wymagania.
Poza tym mnóstwo przedmiotów z zakresu zarządzania (mając do wyboru takie lub związane z elektroniką, przetwarzaniem sygnałów czy innymi takimi nie miałam wyboru) i te przedmioty mam właśnie w weekendy.
Do tego wszystkiego... Języki! Dużo języków. Oczywiście też nie obeszło się bez przeszkód. Język niemiecki - warunkiem kontynuowania zajęć jest liczba 8 zarejestrowanych studentów, a czy jest ich tylu, to nie wiem. Język francuski - albo będzie od podstaw (a wtedy nie wezmę, jednak za łato, za nudno), albo na dosyć wysokim poziomie, ale nadal czekam na informację od prowadzącej. Na szczęście z językiem estońskim i norweskim nie mam takich przepraw. Estoński jest prowadzony bardzo fajnie, do norweskiego mam trochę zastrzeżeń, ponieważ prowadząca czasem ma kłopoty z prowadzeniem zajęć, gubi się i miesza języki. Nie jest to nic poważnego, ba, jestem w stanie wybaczyć, gdyż mówi ona w sześciu (!) językach. Wybaczam i podziwiam.
W miarę możliwości staram się w moich długich, sześciogodzinnych okienkach zaszyć w najbardziej przyjaznym miejscu na całej uczelni (która sama w sobie jest super!). Biblioteka. Zazwyczaj po prostu korzystam z faktu, że jest cisza, spokój, a ja nie mam żadnych rozpraszaczy i pracuję
Wydaje mi się, że pomimo początkowych trudności złapałam równowagę i idę już wyznaczonym tempem.Teraz oby przetrwać pozostałe 15 tygodni zajęć i 3 tygodnie egzaminów!

poniedziałek, 3 lutego 2014

Podsumowanie.

Przez ostatnie 1.5 tygodnia, z wyjątkiem końca kursu językowego, nie działo się nic. Żadnej wycieczki, którą można opisać, żadnych nowych zdjęć, które można wstawić. Nie mniej jednak - żyję i mam się dobrze, a ta cisza spowodowana była wyłącznie brakiem tematów do opisania.
Żeby jednak nie dopuścić nikogo do myślenia, że zachorowałam, zgubiłam się lub inne, jeszcze gorsze, rzeczy, postaram się opisać chociażby częściowo to, co się działo (sztuka to nie łatwa - opisać nic!).
Po zakończeniu kursu EILC postanowiłam odpocząć dzień, dwa. Jeździłam do sklepu, rozmawiałam z ludźmi z akademika, ale żadnych wycieczek krajoznawczych nie odbyłam.
Tak zleciały 4 dni. A tu jednak początek semestru za pasem, trzeba się przygotować, zwłaszcza, jeśli istnieje coś takiego, jak Orientation Days.
Podczas Orientation Days zostaliśmy zapoznani z zasadami rejestracji na zajęcia oraz wszystkie informacje potrzebne do przeżycia.
Dowiedziałam się dwóch ciekawych rzeczy: istnieje szeroka gama  kursów językowych (łącznie 9 języków, nie licząc angielskiego oczywiście) oraz przy zapisaniu się na zajęcia wfu można za darmo korzystać z zajęć oraz siłowni. Nie muszę mówić, że na to wszystko zareagowałam dosyć entuzjastycznie.
W ramach promowania akcji "Tanio i Zdrowo, czyli jak wyżyć na Erasmusie" sporo czasu spędzam w kuchni, starając się znaleźć nowe przepisy na różne zestawy warzyw. Tak o to ostatnimi czasy wyczarowałam kotlety ziemniaczane, racuchy marchewkowe czy omlet z warzywami. Zdrowo, nie głoduję (a nawet chodzę syta!) więc nie ma na co narzekać.
Mój plan na uczelni, niestety, uniemożliwia mi podjęcie pracy (a przynajmniej takiej z pewnym grafikiem), więc pozostaje mi intensywna nauka (głównie języków; nie narzekam, przydatne), chociaż trochę żal tych 6-cio godzinnych okienek w ciągu dnia (zajęcia mam głównie od rana i wieczorem, z przerwą po południu). Chociaż, jak człowiek chce, to i pożytecznie spożytkuje taki czas.
Na chwilę obecną czekam na moje estońskie ID, dzięki któremu będę miała darmową komunikację miejską, wejście do biblioteki, zniżkę do supermarketu - wszystko, co potrzebuję. Prawdopodobnie przyjdzie mi czekać jeszcze z 2 tygodnie.
Poza życiem uczelnianym dużo dzieje się poza, chociaż nie zawsze z tego korzystam. W tym tygodniu codziennie dzieje się coś, ja prawdopodobnie skuszę się wyłącznie na wycieczkę autobusową po Tallinnie (chociaż mój Tutor już nazywa mnie nerdem, co to się tylko uczy; bo podobno Erasmus to ma być "rest&fun").

Jak będzie - zobaczymy. Na razie pierwsze tygodnie, zajęcia wprowadzające, zapisy na kursy, więc i ogarniać trzeba sporo. Postaram się przygotować pełną dokumentację fotograficzną uczelni (a jest co podziwiać!).
Pozdrowienia z nie tak już mroźnej (tylko -3 stopnie!) Estonii i Tallinna! :)

sobota, 25 stycznia 2014

Kuke Farm 2.

Ranek przywitał nas -17 C. Ponownie: mróz nie był w stanie mnie zniechęcić, więc przed śniadaniem urządziłam sobie małą wycieczkę.




 Nie samymi widokami Kuke Farm człowiek żyje, więc trzeba znaleźć... Nowe widoki! Ot, chociażby w estońskim lesie i na bagnach.
Tak, w ramach atrakcji Kuke Farm oferuje paintball, wyrabianie czekolady czy wycieczkę na bagna. Te ostatnie podobno są przepiękne wiosną/latem (taką wycieczkę organizuje ESN Tallinn), jednak przyznam, że nawet zimą było imponująco.
Tak więc po śniadaniu - ruszyliśmy.
Przymierzamy raki



Wejście do lasu
Przez robienie zdjęć cały czas musiałam biec w pogoni za grupą, ale nie darowałabym sobie, gdybym takich widoków nie uwieczniła. Po wejściu do lasu miałam wrażenie, że przekroczyłam próg szafy i wylądowałam w Narnii, albo innej, równie pięknej, śniegowej krainie. Cały widok jak z bajki, żałuję tylko, że czas i pogoda (i pani przewodnik) goniły nas do przodu.






Wygląda na to, że szykuje się najdłuższa notka w historii tego bloga (dłuższa niż te wszystkie ze Starego Miasta!). Na swoje usprawiedliwienie mam tylko jedno. Selekcja jest robiona z ponad 200 zdjęć.


Wreszcie doszliśmy. Do miejsca, w którym zakładamy raki i ruszamy na bagna!
Jestem przekonana, że nigdy, nigdy nie polubię raków. Nie wiem, czy to kwestia modelu, czy moich własnych butów, ale jeden z moich raków notorycznie, na całej trasie spadał mi ze stopy. W momencie, gdy musisz dosłownie biec za panią przewodnik takie niespodzianki absolutnie nie należą do najmilszych.
Pani przewodnik robiła przerwy, by opowiedzieć o samych bagnach, roślinności na nich się znajdującej i wielu innych, prawdopodobnie ciekawych rzeczach. Nie mogę stwierdzić tego z całą pewnością, gdyż Pani przewodnik zaczynała mówić nie bacząc, że część grupy jeszcze hen, hen daleko. To nic, to nic.



Historia prawdziwa: raz pewien Japończyk zwiedzając te bagna zapytał, ilu ogrodników potrzebują, aby utrzymać tyle bonsai.
Niski wzrost drzew na terenach bagien spowodowany jest niską mineralizacją wody (ta, którą można tu spotkać, jest praktycznie bliska destylowanej). Brak minerałów sprawia, że drzewa nie mają jak urosnąć. Ciekawostka: wszystkie te wyższe drzewa wskazują, że w tym miejscu, dawno, dawno temu znajdowała się wyspa na jeziorze dawniej pokrywającym teren bagien). Stąd rośliny te mają dostęp do większej ilości minerałów, za czym idzie wyższy wzrost.



Całą wycieczkę, pomimo moich problemów z rakami, szybkim tempem narzuconym przez Panią przewodnik i zimnem oceniam bardzo dobrze. Zdecydowanie jest to jedno z tych doświadczeń, które na długo zostaną człowiekowi w głowie. Na zakończenie, zdjęcie koleżanki po całej wycieczce. Może nie każdy miał szron na rzęsach, ale na włosach jak najbardziej!

Kuke farm 1.

W poniedziałek całym kursem ponownie wyruszyliśmy poza granice Tallinna, tym razem do Kuke Farm. Zdjęcia jak i opis całego obiektu można znaleźć na ich stronie internetowej.
Co do samej wycieczki nie byłam przekonana, ba, jakaś część mnie chciała zostać w Tallinnie i nigdzie się nie ruszać. Już pierwszy widok, jaki spotkał mnie po opuszczeniu busa, sprawił, że miałam ochotę pluć sobie w brodę. Nie pojechałabym i ominęłabym coś takiego? Tfu, tfu!
Widok z jadalni
Na cały kompleks składają się: domek gościnny (każdy pokój z osobną łazienką), domek wakacyjny (idealny dla większych grup - w nim właśnie byliśmy zakwaterowani), do tego sauna i miejsce na grilla. Większość terenów wokół Kuke Farm należy do właścicieli, stąd można bezkarnie chodzić, gdzie nogi poniosą. A ponieważ od przyjazdu do kolacji mieliśmy 2 godziny wolnego postanowiłam pójść na spacer. Widoki, kolor nieba - wszystko to sprawiło, że minusowe temperatury przestały się liczyć (co boleśnie odczuły moje dłonie). Mimo wszystko: warto było!








Po kolacji przyszedł czas na coś, co pokochałam tutaj, w Estonii - na saunę! Ponieważ byliśmy jedynymi gośćmi na obiekcie, bezkarnie mogliśmy wychodzić z sauny na śnieg (nie, nie umarłam, nie, nie zachorowałam, nie, nie odmroziłam sobie niczego). A gwiazdy... Chyba nigdy i nigdzie nie widziałam nieba dosłownie tak usianego gwiazdami, jak tutaj. Nic, tylko rozłożyć koc i spędzić całą noc na oglądaniu, oczywiście cieplejszą porą.

Polecam Kuke Farm wszystkim! Ceny: pokój dwuosobowy 39€, sauna 200€ (na cały wieczór, nie mniej jednak polecam to liczniejszym grupom). Wrażenia? Nie do opisania!